10/27/2015

RESTAURANT WEEK POLAND - WERANDA LUNCH & WINE POZNAŃ

W 2014 roku w Polsce wystartowała pierwsza edycja festiwalu Restaurant Week Polska, który jest absolutnie wyjątkowym kulinarno-kulturalnym wydarzeniem. Festiwal jest dla nas - miłośników jedzenia i ucztowania, idealną okazją by wypróbować nowe - w mieście, i nowe - dla nas, miejsca na gastronomicznej mapie. Nie zawsze mamy czas i możliwość, by zjeść posiłek poza domem, ale uwierzcie na słowo - festiwal Restaurant Week aż prosi, by wyjść z domu, na kilka dni porzucić swój ulubiony biały rondelek z czerwonymi makami i udać się do jednej z festiwalowych restauracji. W tegorocznej edycji udział bierze aż sześć dużych Polskich miast, ale nie ma miejsca na bylejakość. Cena oferowanego menu, dla każdej restauracji jest niezmienna i bardzo atrakcyjna - 39zł/trzydaniowe autorskie menu, wymyślone specjalnie na potrzeby wydarzenia. 


Jedną z trzech restauracji, którą miałam ogromną przyjemność odwiedzić w ramach festiwalu RESTAURANT WEEK  była WERANDA LUNCH & WINE w Starym Borwarze w Poznaniu. WERANDA jest absolutnie wyjątkowym miejscem - jest rodzinną siecią poznańskich restauracji i kawiarnii, z dużą tradycją - co czyni ją jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc na kulinarnej mapie Poznania. Jest taką gastronomiczną perełką, metką miasta. Wiosną, kusi kolorowymi, uwielbianymi przez tłumy sałatami, lato można uznać za rozpoczęte, dopiero, kiedy przed Browarem otwiera się Weranda Take Away, zimą, jest idealnym miejscem na cudowne, smakowe herbaty z niezliczoną ilością aromatycznych syropów, jesienią raczy swoich gości uzdrowicielskim grzanym winem, idealnym na przeziębienia i jesienne smutki. Jej cudowne, ciepłe, pełne uroku i sezonowych ozdób wnętrze do dziś budzi we mnie wspomnienia pierwszych, wczesnolicealnych randek, eh... 

Odwiedzając WERANDĘ LUNCH & WINE w ramach festiwalu RESTAURANT WEEK znów czułam podobne podekscytowanie, co lata temu pojawiając się w niej po raz pierwszy. To miejsce jest odrobinkę niczym bajkowa kraina - każdy zakamarek jest inny, z sufitu zwisają kolorowe ozdoby, każde krzesło jest w innym stylu, kolorze, na stołach można znaleźć wrzosy, róże, świeczki, małe lampki. Niesamowitą sztuką jest zrobienie z tak dużej, otwartej powierzchni miejsca pełnego ciepła, uroku, kątów, kącików i takiego, w którym można czuć się całkowicie swobodnie. Uśmiechnięta, luźna, przyjazna i pomocna obsługa sprawia, że gość czuje się zupełnie luźno, odrzuca stres i skrępowanie - jest tam, żeby odetchnąć, zjeść coś dobrego, popić czymś smacznym. 

W ramach festiwalu RESTAURANT WEEK w menu restauracji WERANDA LUNCH & WINE znalazły się:

* Bulion z leśnymi grzybami, wołowiną, kolendrą i makaronem udon

* Jajeczne pappardelle z królikiem, soppressatą i serem pecorino romano

* Sajgonki z bananem i miodem z mango


Krótko po przybyciu na stole pojawiło się pierwsze danie - bulion z leśnymi grzybami, wołowiną, kolendrą i makaronem udon. Aromatyczny, grzybowy bulion jest strzałem w dziesiątkę na tę porę roku. Cudowny, unoszący się w powietrzu zapach grzybów, towarzyszył nam przez cały czas zjadania zupy. Bulion był ciepły, ale nie gorący, dzięki czemu kawałki wołowiny pozostały soczyste, miękkie i rozkosznie różowe, dokładnie takie, jak uwielbiam. Makaron udon od dawna jest jednym z moich ulubionych w kuchni azjatyckiej i tutaj również sprawdził się idealnie - jego grube nitki dodają zupie jesiennego, bardzo przez nas lubianego charakteru. Do tego "nitki" z suszonego chilli i świeża kolendra, które dodają daniu tego małego "twista" i czynią je bardziej wyjątkowym. Totalnie odpłynęłam, kiedy na mojej łyżce znalazły się wszystkie elementy zupy - jest pyszna i kompletna. 



Po bulionie, nie mogłam się doczekać drugiego dania - królika jadłam zaledwie kilka razy w życiu, uwielbiam włoskie makarony, a kiedy dowiedziałam się, czym jest soppressata... no właśnie! Główne danie z menu degustacyjnego, jest dokładnie daniem w stylu WERANDY. Domowym, w dobrym tego słowa znaczeniu, komfortowym, przyjemnym, aromatycznym i ciekawym. Królik jest zaskakująco miękki (jest trudnym w obróbce mięsem), a dla tej włoskiej kiełbaski fani mięsa mogą stracić głowę (jak ja!). Bardzo smaczne, delikatnie pikantne danie, które na kilka dobrych minut zabiera nas na cudowne, włoskie wakacje, do posiadłości prawdziwej włoskiej mammy, na jej domowy obiad, który współtworzą cztery pokolenia kobiet. Dla mnie takie kulinarne podróże są jednym z najpiękniejszych elementów ucztowania, dlatego wyjątkowo je cenię. Wiele włoskich i "makaronowych" restauracji mogłoby się udać do WERANDY na lekcję... ;)



Najchętniej poprosiłabym o drugą porcję pappardelle, ale myśl o deserze bardzo mnie uszczęśliwia! Deser jest prosty, ale kompletny - ciepły, chrupiący, słodki, kwaśny... Pięknie prezentuje się na talerzu (cudny, jaskrawo-żółty kolor mango!) i tak samo smakuje. Podanie go z octem balsamicznym jest świetnym pomysłem, choć do dziś zastanawiamy się, jaki dokładnie był to ocet... No cóż, domysły i zgadywanie to jedne z najfajniejszych elementów wizyt w restauracjach, więc proszę nam nie zdradzać tajemnicy!


Zapraszam Was serdecznie do odwiedzania Restauracji WERANDA LUNCH & WINE oraz korzystania z festiwalu Restaurant Week, który trwa do przyszłej soboty włącznie (31.10).
#RestaurantWeek























RESTAURANT WEEK POLAND - RESTAURACJA CUCINA W POZNANIU



Rzadko zdarza mi się wychodzić do restauracji, głównie dlatego, że sam gotowanie jest dla mnie porywające i magiczne, a ja czuję się zwykle lepiej po drugiej stronie drzwi kuchennych. Głosy zachwytu czy głośne mlaskanie z pomrukiwaniem, to jedne z rzeczy sprawiających mi największą frajdę. Ja dałam się wciągnąć kulinariom po uszy, po czubek głowy, popłynąć "za marzeniami"-  rzuciłam studia prawnicze i wyjechałam z dala od absolutnie ulubionego, rodzinnego miasta, od ukochanych ludzi i najpiękniejszej, domowej kuchni, aby w najstarszej Akademii Kulinarnej w Wielkiej Brytanii rozwijać swoją nieskończoną pasję. 
Z kolei wy... Wy nie musicie stawiać swojego życia na głowie, ale jeśli jesteście, stajecie się kulinarnymi fascynatami, a jedzenie to w Waszym odczuciu coś więcej niż pokarm i zaspokojenie podstawy piramidy potrzeb - jest pasją, zapachami, kolorami, smakami, miłością, wywołuje wspomnienie o domu, małej greckiej wyspie, wąskiej włoskiej uliczce, drewnianym domu na Mazurach...  korzystajcie z tego, bo dookoła Was dzieje się więcej, niż sądzicie! 



Ale, do rzeczy! W 2014 roku w Polsce wystartowała pierwsza edycja festiwalu Restaurant Week Polska, który jest absolutnie wyjątkowym kulinarno-kulturalnym wydarzeniem. Festiwal jest dla nas - miłośników jedzenia i ucztowania, idealną okazją by wypróbować nowe - w mieście, i nowe - dla nas, miejsca na gastronomicznej mapie. Nie zawsze mamy czas i możliwość, by zjeść posiłek poza domem, ale uwierzcie na słowo - festiwal Restaurant Week aż prosi, by wyjść z domu, na kilka dni porzucić swój ulubiony biały rondelek z czerwonymi makami i udać się do jednej z festiwalowych restauracji. W tegorocznej edycji udział bierze aż sześć dużych Polskich miast, ale nie ma miejsca na bylejakość. Cena oferowanego menu, dla każdej restauracji jest niezmienna i bardzo atrakcyjna - 39zł/trzydaniowe autorskie menu, wymyślone specjalnie na potrzeby wydarzenia. 

Jedną z restauracji, którą miałam przyjemność odwiedzić w ramach Restaurant Week Polska była poznańska restauracja Cucina w City Parku. Menu festiwalowe Cuciny, to:

 * Krem z topinamburu, 
 * Kotlet cielęcy, pieczona pietruszka,
 * Mus z białej czekolady z owocami.

Przy wejściu zostaliśmy powitani i przyprowadzeni do przygotowanego dla nas stolika. Wystrój tego miejsca zawsze mi się podobał - panuje w nim idealna równowaga między niezobowiązującym, luźnym stylem, a delikatną, nienachalną elegancją. Słowem - można tam pójść na lekki lunch, pizzę z koleżanką, ale Cucina doskonale nada się też wieczorną randkę, czy spotkanie biznesowe. Po wizycie mam wrażenie, że słowem idealnie opisującym to miejsce jest właśnie - równowaga i złoty środek. Dotyczy to trzech najważniejszych elementów - wystroju, obsługi i  oczywiście - jedzenia. Pan kelner, który obsługiwał nas przez cały wieczór był niesamowicie charyzmatycznym, otwartym, dowcipnym człowiekiem z dużą wiedzą i iskierkami pasji ( :) ) w oczach! A, że dobry serwis wyjątkowo wpływa na całościowy odbiór wizyty w restauracji, chyba każdy się zgodzi. 
Po kilku minutach od wejścia, na naszym stole pojawił się krem z topinamburu - nie ukrywam, że trudno być w pełni obiektywnym, kiedy jest się w fanclubie tej rośliny i wszystkiego, co tylko można z niej tworzyć. Krem jest aksamitny i delikatny, ale to nie wszystko - został podkręcony dzięki kilku oliwom smakowym - mamy swoje przypuszczenia, co do ich pochodzenia, ale tajemniczy pan kelner nie zgodził się nam wszystkiego zdradzić - co w zasadzie uznajemy za wielki plus. 
O ile krem z topinamburu, był po prostu - naprawdę smacznym kremem, to co wylądował na stole jako danie główne wbiło nas w krzesła. Trudno mi zrozumieć, dlaczego danie w karcie nazwano "Kotlet cielęcy, pieczona pietruszka", bo zdecydowanie na wyróżnienie i wspomnienie zasługują tutaj borowiki. Siedząc plecami do kuchni, zapach dania mogłam poczuć, kiedy tylko wyłoniło się zza drzwi. Przez kilka chwil cała restauracja pachniała jesiennym lasem, ale my nie chcieliśmy zamykać oczu - danie pięknie skomponowane, pełne. Kolorystycznie ciekawe z powalającą różnorodnością tekstur. Skoro jesteśmy przy taksturach... Do Cuciny na menu w ramach festiwalu Restaurant Week trzeba przejść się choćby po to, żeby spróbować serwowanej tam cielęciny. Jest to absolutnie jedno z najlepszych mięs, jakie ostatnimi czasy jadłam - miękkie, soczyste, delikatne, praktycznie rozpływające się w ustach. Gdyby tego było mało, podane zostało na samym środku ciemnego, gęstego, cudownie aromatycznego i pełnego sosu. Dla mnie? Poezja. Po tym daniu moje wymagania odnoście cielęciny wzrosły ogromnie i obawiam się, że trudno będzie mnie teraz zadowolić... ;)  Danie skomponowane jest w taki sposób, że nie brakuje w nim żadnego smaku, żadnej tekstury, a nawet żadnego koloru. Talerz sam za siebie mówi, że danie zostało stworzone przez profesjonalistę z pasją. 
Po tak cudownej, aromatycznej podróży do lasu, przyszedł czas na deser. Całe szczęście, że miałam przy sobie absolutnego deserowego-fascynata, bo dla mnie żaden deser nigdy nie wygra z porządnym (najlepiej takim, jak wspomniana cielęcina!) kawałkiem mięsa. Choć w menu trzecie danie widnieje jako "mus z białej czekolady", okazuje się, że jest to mrożony mus z białej czekolady. I całe szczęście, bo klasyczne musy budzą we mnie głównie jedną myśl - nu-da. Okazuje się, że wystarczyło mus... zamrozić i podać na celowo przeciągniętym w piecu "ciasteczku", aby znów w naszych głowach pojawiło się słowo - równowaga. Mus jest słodki, słodki w sam raz. Ciasteczko dodaje brakującej w musie goryczki, jest tym elementem, który zupełnie zmienia odbiór dania i czyni je tysiąckroć ciekawszym. Ale to nie koniec - delektujemy się musem, jedząc go powoli, a on obniżając z czasem swoją temperaturę - zupełnie zmienia teksturę i nasze odczucia. Nie wiemy, czy to zabieg celowy, czy się po prostu ociągaliśmy - ale jest to dla nas absolutnie genialne, bo deser zmienia się z każdym gryzem, a mój towarzysz się rozpływa, mruczy i chce jeszcze. Uwierzcie mi na słowo - to wystarczająca recenzja. 
Czy wybrać się do Cuciny na Restaurant Week? Cielęciny takiej, jak tamta, po prostu trzeba spróbować - bo nagle okazuje się, że wszystko, co było wcześniej serwowane nam i jedzone jako cielęcina to... to trudno choćby porównać. A z kolei jeśli ktoś w swej naturze zapisaną ma pasję do deserów - no, już choćby samego ich spożywania - nie powinien ominąć tak słodkiej podróży!

Zapraszam Was serdecznie do odwiedzania Restauracji Cucina oraz korzystania z festiwalu Restaurant Week, który trwa do przyszłej soboty włącznie (31.10).
#RestaurantWeek













3/07/2015

Kuchnia japońska - jedzenie, a refleksja nad kosmosem

Moja Przyjaciółka - będąca od lat fanką sushi - w końcu namówiła chłopaka na kolację w japońskim stylu. 
- Kurczę, to jest dziwne... Nie jest tak, że jakoś szalenie mi to smakuje. Ale mam straszną ochotę na kolejny kawałek! - ocenił C. po pierwszym kęsie. 
Wydaje mi się, że większość osób, które decydują się (odważają?) spróbować sushi reaguje w ten sposób. A potem nie ma już odwrotu - rodzi się małe sushi-uzależnienie. Są takie dni, że od rana chodzi za mną ten japoński przysmak i męczy mnie okrutnie wielka potrzeba pochłonięcia ślicznych, kolorowych rolek! Tak jest. I koniec. 

Do dziś pamiętam, kiedy pierwsze restauracje japońskie otwierały się w Warszawie - tacie zdarzało się wówczas budzić nas po powrocie ze stolicy w środku nocy i wołać do kuchni na mają sushi-wyżerkę. Aż nie mogliśmy się doczekać, kiedy znów wyjedzie i będzie miał okazję przywieźć coś pysznego... Od tego czasu mnóstwo się zmieniło, surowa ryba już mało kogo brzydzi (co było standardem jeszcze kilka lat temu!), a restauracje sushi pojawiają się w każdym małym mieście, ba - sushi można dostać nawet w marketach. Japońskie smaki zdecydowanie znalazły fanów w Polsce, ale czy wielu z nas zastanawia się tez nad kwestiami głębszymi, niż tylko smak? W Japonii jedzenie to nie tylko to, co czujemy na języku i to, co pozawala nam pozbyć się głodu. To głęboka filozofia, która ostatnio wzbudziła moje szczególne zainteresowanie. 

Zwróćcie uwagę na to, jak ludzie mówią o jedzeniu. Jak gotują, jak jedzą. Czy jest to dla nich niemal duchowe przeżycie, czy zaspokojenie podstawowej potrzeby fizjologicznej. Świadomość kulinarna polaków bardzo wzrasta w ostatnich latach, na co patrzę z zachwytem i szczęście. Jednak - ta świadomość u japończyków powstała znacznie wcześniej. Być może ich specyficzne i cudowne jednocześnie podejście do pokarmu - celebrowanie go, kontemplowanie i przywiązywanie wagi do estetyki podawanych potraw - wynika z położenia geograficznego, odcięcia, otoczenia morzem. 
Z pewnością jednak, podstawowymi cechami japońskiej kuchni jest skromność i prostota - wabi i sabi, a także wyidoczna w każdym daniu - harmonia. Harmonia wiąże się zarówno ze smakiem, jak i ze sposobem prezentacji. 

Jedzenie w Japonii ma sprawiać radość wszystkim zmysłom. Powinno zatem cudownie wyglądać, pachnieć, smakować, a także pieścić podniebienie różnorodnością tekstur. Japończycy wiążą kuchnie z niezwykle głębokimi refleksjami, starając się znaleźć związek między produktem, a przyrodą, ludźmi i... kosmosem.

Niemałe znaczenie ma w tej kuchni także sezonowość produktów. Choć w Polsce przykąłda się do tego coraz większą wagę - nadal nie dorastamy japończykom do pięt. Sezonowość nie jest tak tradycją wyłącznie ze względu na świeżość produktów, ale to także ma związek z filozofią. Stanowi to znaczący symbol upływającego czasu i refleksji nad tym. Symbolizm potraw wyrażać może zarówno żal, jak i radość lub tęsknotę związaną z upływającym czasem.
Komponowanie dań i jego zgodność z naturą symbolizują w kuchni japońskiej rośliny, w tym liście i kwiaty, które bardzo często można znaleźć na stole. 
Jedzenie ma tutaj znacząco inną wartość niż zaspokajanie głodu, jest przeżyciem - niebanalnym i głębokim. Stanowi pretekst do wielu refleksji nad sobą, światem i czasem. Czy pomyślelibyście, ile doznań może dawać jedzenie? Spotkaliście się z kiedyś z rozległą refleksją przy schabowym? 

Kolejną kwestią na którą w Polsce stopniowo zaczynamy zwracać uwagę, a w Japonii była ona istotna od wielu setek lat jest cześć oddawana pokarmom. Jako, że człowiek nie spożywa wyłącznie w celu zaspokojenia głodu - to i pokarm musi być właściwie przygotowany. A właściwie, znaczy - z szacunkiem i dbałością o detal. Idealnym przykładem obrazującym istotę jakości i dbałości o produkt jest wołowina z Kobe. Chodzi o rasę wagyu, hodowaną w bardzo specyficznych warunkach.  Istotą tworzenia takich warunków krowom jest to, jakie ostatecznie dają mięso.  Krowy karmi się wyłącznie ekologiczną i certyfikowaną żywnością ze zbóż, ziemniaków i ryżu. Ponadto poi się je piwem - które wpływa na swobodne rozprowadzanie się tłuszczu w tkance mięśniowej (wiedzieliście?) i puszcza muzykę klasyczną (to nie żart), by jak najbardziej zrelaksować zwierzęta. Najciekawszym elementem hodowli jest jednak masaż sake (alkohol ryżowy) - podobno hodowcy plują wódką na krowy (jakkolwiek to brzmi), a następnie wmasowują w nie alkohol rękawicami z trawy. Robi wrażenie! Nie bez znaczenia jest także charakterystyczny sposób uboju - dopuszcza się do niego jedynie krowy będące w stanie dziewiczym i robi się to przykładając należytą staranność do zachowania krowiego spokoju. Adrenalina wydzielana do zwierzęcego organizmu podczas uboju klasycznego negatywnie wpływa na jakość mięsa. Mięso wagyu staję się wówczas niesamowicie marmurkowe - cała struktura mięsa poprzeplatana jest drobnymi, gęstymi niteczkami tłuszczu, co ekstremalnie wpływa na jej kruchość i miękkość, czyniąc tym samym wołowinę z Kobe najdroższą i najsmaczniejszą na świecie.





O kuchni japońskiej napisano już mnóstwo, a i ja mogłabym pisać wiele. Jednak przede wszystkim chodzi mi o kontrast między tamtejszą, a Polską kuchnią - element związany z celebrowaniem jedzenia, świętowaniem pokarmu, podchodzenie z szacunkiem do pożywienia, a także do tych, którzy je dla nas przygotowali. Warto zmieniać punkt widzenia i nie traktować niedzielnego obiadu jak formy zaspokajania potrzeby fizjologicznej, a jako okazję do głębszej refleksji w gronie najbliższym. Nie chcę brzmieć patetycznie, ale może jutro zamiast brać obiad do pokoi, albo zjadać go w ciszy w kilka minut przy stole - potraktujcie go jako okazję do spędzenia przyjemnie czasu, wymiany poglądów i myśli. Nie sugeruję tutaj refleksji nad związkiem schabowego w panierce z kosmosem, ale ostatecznie i do tego można dojść. Jak widać - wszędzie... - kultura jedzenia znacznie rośnie i zmienia się, ale czy to nie przykre, że gdzieś na świecie ludzie mają takie podejście do jedzenia już od setek lat?  

2/01/2015

LODY z orzechami włoskimi i ciepłą polewą z masłem orzechowym, czekoladą i miodem

Radzić sobie z przeciwnościami lody można w sposób przeróżny. I nie ma w tym nic śmiesznego, ani przesady nie ma żadnej - JEDZMY LODY - bo czy w większości zagranicznych filmów wieczór walki z losem nie jest albo inaczej - obejmując rzeczony karton? Żeby nie było, że tylko na właśnie wieczorem spędzonym w objęciach półlitrowego kartonu lodów, każdego z Waszych nastrojów. Słowo harcerza. A jeśli do tego, tak jak walkę i smutki, takie lody, domowe lody to idealne towarzystwo dla natychmiast się rozpłyniecie. Tak, jak te lody, jeśli będziecie ja, polejecie go podgrzanym sosem z masła orzechowego, miodu i czekolady - rozkoszować się nimi zbyt długo... :)
Niepokoi mnie rosnąca chęć, z jaką zabieram się ostatnio za robieniedeserów. Ma być słodko!
LODY Z ORZECHAMI WŁOSKIMI
- 500 ml śmietany 30%,
- 3 duże żółtka,
- 3/4 szklanki cukru,
- garść obranych i zmiażdżonych orzechów włoskich.

*Śmietanę i 1/4 szklanki cukru zagotowujemy mieszając od czasu do czasu - tak długo, aż cukier całkowicie się rozpuści,
* żółtka ubijamy z resztą cukru na bardzo puszystą masę,
* odstawić z ognia i po ostudzeniu na ok. 2,5/3 godziny wstawić do lodówki - od czasu do czasu zamieszać,
* śmietanę zdejmujemy z ognia i bardzo (bardzo!) powoli dolewamy do żółtek cały czas dokładnie mieszając,
* po tym czasie do masy dodać orzechy włoskie i zamrozić co jakiś czas mieszając - między innymi po to, żeby orzechy nie opadły na dno naczynia.

GORĄCY SOS Z MASŁA ORZECHOWEGO, MIODU I CZEKOLADY
- 250 g orzechów ziemnych (nie solonych),
- pół tabliczki gorzkiej czekolady,
- 4 łyżki miodu wielokwiatowego, - 1 łyżka masła,

* Orzechy ziemne prażymy na patelni, a następnie w blenderze ścieramy na gładką masę - trwa do kilkanaście minut należy robić przerwy, żeby silnik blendera się nie przepalił (tak jak to miało miejsce w moim przypadku, kiedy po raz pierwszy robiła masło orzechowe... :) ) - warto się upewnić, czy masa jest naprawdę gładka - powinno nie być w niej żadnych grudek - jeśli nadal są - należy przedłużyć ten proces,
- ok. 100 śmietany 30% (może okazać się niepotrzebna).
* w małym rondelku rozpuszczamy miód, dodajemy czekoladę i masło orzechowe. Jeśli polewa jest zbyt gęsta, dodajemy odrobinę śmietany - zagotowujemy i polewamy lody.
* czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej z łyżką masła,

1/06/2015

Makaron soba z łososiem w paście pad thai

Robiąc to danie najlepiej, jak zawsze, zacząć od samych podstaw. Już pomijając robienie makaronu - warto spróbować samemu zrobić pastę pad thai. Nie jest wcale trudna, a dzięki samodzielnemu wykonaniu można ją wzbogacić o ulubione smaki, próbować różnych wariantów konsystencji i proporcji. 

Składniki:

- 250 g filetu z łososia,
- 400 g makaronu gryczanego SOBA,
- kawałek imbiru wielkości kciuka,
- 2 ząbki czosnku.
- 1 szalotka,
- olej sezamowy,
- chilli,
- sezam,
- suszone wakame (nie są konieczne),
- 4/5 łyżek sosu rybnego,
- 3 łyżki soku z limonki,
- 2 łyżki pasty tamaryndowej (jeśli mamy),
- 3 łyżki cukru,
- 1/2 łyżki suszonych płatków chilli,
- 2 łyżki oleju arachidowego,

*składniki zapisane kursywą wchodzą w skład typowej pasty do pad thai, czasem można znaleźć gotową w sklepie - można wtedy jej użyć pomijając te składniki.





* Składniki pasty dokładnie łączymy i mieszamy tak długo, aż rozpuści się cukier,
* makaron soba gotujemy al dente,
* imbir obieramy łyżeczką (wówczas najmniej wyrzucamy do kosza), czosnek obieramy - imbir, czosnek, szalotkę i chilli drobno siekamy,
* w tym czasie prażymy sezam na patelni, na złoty kolor - sezam praży się bardzo szybko, trzeba uważać, żeby się nie spalił, bo wtedy staje się gorzki,
* filet z łososia pozbawiamy skóry i ości, jeśli je ma - kroimy w kostkę wielkości ok 2x2 cm,
* na patelni na małym ogniu podsmażamy na odrobinie oleju zwykłego z olejem sezamowym - szalotkę, imbir i chilli, po ok. 3 minutach dodajemy czosnek - cały czas dokładnie mieszamy i pilnujemy, żeby składniki się nie przypalały,
* suszone wakame moczymy w zimnej wodzie,
* na patelnie wkładamy łososia i delikatnie smażymy go pod przykryciem, a po kilku minutach dodajemy pastę i dokładnie mieszamy,
* łosoś powinien być miękki - ścięty, ale nie suchy - może być w środku odrobinę surowy, jeśli lubicie,
* na patelnie wkładamy makaron i glony wakame, mieszamy z łososiem i sosem ( ostrożnie, żeby łosoś pozostawał w formie kostek),
* podajemy z prażonym sezamem i kawałkiem limonki.