10/27/2015

RESTAURANT WEEK POLAND - WERANDA LUNCH & WINE POZNAŃ

W 2014 roku w Polsce wystartowała pierwsza edycja festiwalu Restaurant Week Polska, który jest absolutnie wyjątkowym kulinarno-kulturalnym wydarzeniem. Festiwal jest dla nas - miłośników jedzenia i ucztowania, idealną okazją by wypróbować nowe - w mieście, i nowe - dla nas, miejsca na gastronomicznej mapie. Nie zawsze mamy czas i możliwość, by zjeść posiłek poza domem, ale uwierzcie na słowo - festiwal Restaurant Week aż prosi, by wyjść z domu, na kilka dni porzucić swój ulubiony biały rondelek z czerwonymi makami i udać się do jednej z festiwalowych restauracji. W tegorocznej edycji udział bierze aż sześć dużych Polskich miast, ale nie ma miejsca na bylejakość. Cena oferowanego menu, dla każdej restauracji jest niezmienna i bardzo atrakcyjna - 39zł/trzydaniowe autorskie menu, wymyślone specjalnie na potrzeby wydarzenia. 


Jedną z trzech restauracji, którą miałam ogromną przyjemność odwiedzić w ramach festiwalu RESTAURANT WEEK  była WERANDA LUNCH & WINE w Starym Borwarze w Poznaniu. WERANDA jest absolutnie wyjątkowym miejscem - jest rodzinną siecią poznańskich restauracji i kawiarnii, z dużą tradycją - co czyni ją jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc na kulinarnej mapie Poznania. Jest taką gastronomiczną perełką, metką miasta. Wiosną, kusi kolorowymi, uwielbianymi przez tłumy sałatami, lato można uznać za rozpoczęte, dopiero, kiedy przed Browarem otwiera się Weranda Take Away, zimą, jest idealnym miejscem na cudowne, smakowe herbaty z niezliczoną ilością aromatycznych syropów, jesienią raczy swoich gości uzdrowicielskim grzanym winem, idealnym na przeziębienia i jesienne smutki. Jej cudowne, ciepłe, pełne uroku i sezonowych ozdób wnętrze do dziś budzi we mnie wspomnienia pierwszych, wczesnolicealnych randek, eh... 

Odwiedzając WERANDĘ LUNCH & WINE w ramach festiwalu RESTAURANT WEEK znów czułam podobne podekscytowanie, co lata temu pojawiając się w niej po raz pierwszy. To miejsce jest odrobinkę niczym bajkowa kraina - każdy zakamarek jest inny, z sufitu zwisają kolorowe ozdoby, każde krzesło jest w innym stylu, kolorze, na stołach można znaleźć wrzosy, róże, świeczki, małe lampki. Niesamowitą sztuką jest zrobienie z tak dużej, otwartej powierzchni miejsca pełnego ciepła, uroku, kątów, kącików i takiego, w którym można czuć się całkowicie swobodnie. Uśmiechnięta, luźna, przyjazna i pomocna obsługa sprawia, że gość czuje się zupełnie luźno, odrzuca stres i skrępowanie - jest tam, żeby odetchnąć, zjeść coś dobrego, popić czymś smacznym. 

W ramach festiwalu RESTAURANT WEEK w menu restauracji WERANDA LUNCH & WINE znalazły się:

* Bulion z leśnymi grzybami, wołowiną, kolendrą i makaronem udon

* Jajeczne pappardelle z królikiem, soppressatą i serem pecorino romano

* Sajgonki z bananem i miodem z mango


Krótko po przybyciu na stole pojawiło się pierwsze danie - bulion z leśnymi grzybami, wołowiną, kolendrą i makaronem udon. Aromatyczny, grzybowy bulion jest strzałem w dziesiątkę na tę porę roku. Cudowny, unoszący się w powietrzu zapach grzybów, towarzyszył nam przez cały czas zjadania zupy. Bulion był ciepły, ale nie gorący, dzięki czemu kawałki wołowiny pozostały soczyste, miękkie i rozkosznie różowe, dokładnie takie, jak uwielbiam. Makaron udon od dawna jest jednym z moich ulubionych w kuchni azjatyckiej i tutaj również sprawdził się idealnie - jego grube nitki dodają zupie jesiennego, bardzo przez nas lubianego charakteru. Do tego "nitki" z suszonego chilli i świeża kolendra, które dodają daniu tego małego "twista" i czynią je bardziej wyjątkowym. Totalnie odpłynęłam, kiedy na mojej łyżce znalazły się wszystkie elementy zupy - jest pyszna i kompletna. 



Po bulionie, nie mogłam się doczekać drugiego dania - królika jadłam zaledwie kilka razy w życiu, uwielbiam włoskie makarony, a kiedy dowiedziałam się, czym jest soppressata... no właśnie! Główne danie z menu degustacyjnego, jest dokładnie daniem w stylu WERANDY. Domowym, w dobrym tego słowa znaczeniu, komfortowym, przyjemnym, aromatycznym i ciekawym. Królik jest zaskakująco miękki (jest trudnym w obróbce mięsem), a dla tej włoskiej kiełbaski fani mięsa mogą stracić głowę (jak ja!). Bardzo smaczne, delikatnie pikantne danie, które na kilka dobrych minut zabiera nas na cudowne, włoskie wakacje, do posiadłości prawdziwej włoskiej mammy, na jej domowy obiad, który współtworzą cztery pokolenia kobiet. Dla mnie takie kulinarne podróże są jednym z najpiękniejszych elementów ucztowania, dlatego wyjątkowo je cenię. Wiele włoskich i "makaronowych" restauracji mogłoby się udać do WERANDY na lekcję... ;)



Najchętniej poprosiłabym o drugą porcję pappardelle, ale myśl o deserze bardzo mnie uszczęśliwia! Deser jest prosty, ale kompletny - ciepły, chrupiący, słodki, kwaśny... Pięknie prezentuje się na talerzu (cudny, jaskrawo-żółty kolor mango!) i tak samo smakuje. Podanie go z octem balsamicznym jest świetnym pomysłem, choć do dziś zastanawiamy się, jaki dokładnie był to ocet... No cóż, domysły i zgadywanie to jedne z najfajniejszych elementów wizyt w restauracjach, więc proszę nam nie zdradzać tajemnicy!


Zapraszam Was serdecznie do odwiedzania Restauracji WERANDA LUNCH & WINE oraz korzystania z festiwalu Restaurant Week, który trwa do przyszłej soboty włącznie (31.10).
#RestaurantWeek























RESTAURANT WEEK POLAND - RESTAURACJA CUCINA W POZNANIU



Rzadko zdarza mi się wychodzić do restauracji, głównie dlatego, że sam gotowanie jest dla mnie porywające i magiczne, a ja czuję się zwykle lepiej po drugiej stronie drzwi kuchennych. Głosy zachwytu czy głośne mlaskanie z pomrukiwaniem, to jedne z rzeczy sprawiających mi największą frajdę. Ja dałam się wciągnąć kulinariom po uszy, po czubek głowy, popłynąć "za marzeniami"-  rzuciłam studia prawnicze i wyjechałam z dala od absolutnie ulubionego, rodzinnego miasta, od ukochanych ludzi i najpiękniejszej, domowej kuchni, aby w najstarszej Akademii Kulinarnej w Wielkiej Brytanii rozwijać swoją nieskończoną pasję. 
Z kolei wy... Wy nie musicie stawiać swojego życia na głowie, ale jeśli jesteście, stajecie się kulinarnymi fascynatami, a jedzenie to w Waszym odczuciu coś więcej niż pokarm i zaspokojenie podstawy piramidy potrzeb - jest pasją, zapachami, kolorami, smakami, miłością, wywołuje wspomnienie o domu, małej greckiej wyspie, wąskiej włoskiej uliczce, drewnianym domu na Mazurach...  korzystajcie z tego, bo dookoła Was dzieje się więcej, niż sądzicie! 



Ale, do rzeczy! W 2014 roku w Polsce wystartowała pierwsza edycja festiwalu Restaurant Week Polska, który jest absolutnie wyjątkowym kulinarno-kulturalnym wydarzeniem. Festiwal jest dla nas - miłośników jedzenia i ucztowania, idealną okazją by wypróbować nowe - w mieście, i nowe - dla nas, miejsca na gastronomicznej mapie. Nie zawsze mamy czas i możliwość, by zjeść posiłek poza domem, ale uwierzcie na słowo - festiwal Restaurant Week aż prosi, by wyjść z domu, na kilka dni porzucić swój ulubiony biały rondelek z czerwonymi makami i udać się do jednej z festiwalowych restauracji. W tegorocznej edycji udział bierze aż sześć dużych Polskich miast, ale nie ma miejsca na bylejakość. Cena oferowanego menu, dla każdej restauracji jest niezmienna i bardzo atrakcyjna - 39zł/trzydaniowe autorskie menu, wymyślone specjalnie na potrzeby wydarzenia. 

Jedną z restauracji, którą miałam przyjemność odwiedzić w ramach Restaurant Week Polska była poznańska restauracja Cucina w City Parku. Menu festiwalowe Cuciny, to:

 * Krem z topinamburu, 
 * Kotlet cielęcy, pieczona pietruszka,
 * Mus z białej czekolady z owocami.

Przy wejściu zostaliśmy powitani i przyprowadzeni do przygotowanego dla nas stolika. Wystrój tego miejsca zawsze mi się podobał - panuje w nim idealna równowaga między niezobowiązującym, luźnym stylem, a delikatną, nienachalną elegancją. Słowem - można tam pójść na lekki lunch, pizzę z koleżanką, ale Cucina doskonale nada się też wieczorną randkę, czy spotkanie biznesowe. Po wizycie mam wrażenie, że słowem idealnie opisującym to miejsce jest właśnie - równowaga i złoty środek. Dotyczy to trzech najważniejszych elementów - wystroju, obsługi i  oczywiście - jedzenia. Pan kelner, który obsługiwał nas przez cały wieczór był niesamowicie charyzmatycznym, otwartym, dowcipnym człowiekiem z dużą wiedzą i iskierkami pasji ( :) ) w oczach! A, że dobry serwis wyjątkowo wpływa na całościowy odbiór wizyty w restauracji, chyba każdy się zgodzi. 
Po kilku minutach od wejścia, na naszym stole pojawił się krem z topinamburu - nie ukrywam, że trudno być w pełni obiektywnym, kiedy jest się w fanclubie tej rośliny i wszystkiego, co tylko można z niej tworzyć. Krem jest aksamitny i delikatny, ale to nie wszystko - został podkręcony dzięki kilku oliwom smakowym - mamy swoje przypuszczenia, co do ich pochodzenia, ale tajemniczy pan kelner nie zgodził się nam wszystkiego zdradzić - co w zasadzie uznajemy za wielki plus. 
O ile krem z topinamburu, był po prostu - naprawdę smacznym kremem, to co wylądował na stole jako danie główne wbiło nas w krzesła. Trudno mi zrozumieć, dlaczego danie w karcie nazwano "Kotlet cielęcy, pieczona pietruszka", bo zdecydowanie na wyróżnienie i wspomnienie zasługują tutaj borowiki. Siedząc plecami do kuchni, zapach dania mogłam poczuć, kiedy tylko wyłoniło się zza drzwi. Przez kilka chwil cała restauracja pachniała jesiennym lasem, ale my nie chcieliśmy zamykać oczu - danie pięknie skomponowane, pełne. Kolorystycznie ciekawe z powalającą różnorodnością tekstur. Skoro jesteśmy przy taksturach... Do Cuciny na menu w ramach festiwalu Restaurant Week trzeba przejść się choćby po to, żeby spróbować serwowanej tam cielęciny. Jest to absolutnie jedno z najlepszych mięs, jakie ostatnimi czasy jadłam - miękkie, soczyste, delikatne, praktycznie rozpływające się w ustach. Gdyby tego było mało, podane zostało na samym środku ciemnego, gęstego, cudownie aromatycznego i pełnego sosu. Dla mnie? Poezja. Po tym daniu moje wymagania odnoście cielęciny wzrosły ogromnie i obawiam się, że trudno będzie mnie teraz zadowolić... ;)  Danie skomponowane jest w taki sposób, że nie brakuje w nim żadnego smaku, żadnej tekstury, a nawet żadnego koloru. Talerz sam za siebie mówi, że danie zostało stworzone przez profesjonalistę z pasją. 
Po tak cudownej, aromatycznej podróży do lasu, przyszedł czas na deser. Całe szczęście, że miałam przy sobie absolutnego deserowego-fascynata, bo dla mnie żaden deser nigdy nie wygra z porządnym (najlepiej takim, jak wspomniana cielęcina!) kawałkiem mięsa. Choć w menu trzecie danie widnieje jako "mus z białej czekolady", okazuje się, że jest to mrożony mus z białej czekolady. I całe szczęście, bo klasyczne musy budzą we mnie głównie jedną myśl - nu-da. Okazuje się, że wystarczyło mus... zamrozić i podać na celowo przeciągniętym w piecu "ciasteczku", aby znów w naszych głowach pojawiło się słowo - równowaga. Mus jest słodki, słodki w sam raz. Ciasteczko dodaje brakującej w musie goryczki, jest tym elementem, który zupełnie zmienia odbiór dania i czyni je tysiąckroć ciekawszym. Ale to nie koniec - delektujemy się musem, jedząc go powoli, a on obniżając z czasem swoją temperaturę - zupełnie zmienia teksturę i nasze odczucia. Nie wiemy, czy to zabieg celowy, czy się po prostu ociągaliśmy - ale jest to dla nas absolutnie genialne, bo deser zmienia się z każdym gryzem, a mój towarzysz się rozpływa, mruczy i chce jeszcze. Uwierzcie mi na słowo - to wystarczająca recenzja. 
Czy wybrać się do Cuciny na Restaurant Week? Cielęciny takiej, jak tamta, po prostu trzeba spróbować - bo nagle okazuje się, że wszystko, co było wcześniej serwowane nam i jedzone jako cielęcina to... to trudno choćby porównać. A z kolei jeśli ktoś w swej naturze zapisaną ma pasję do deserów - no, już choćby samego ich spożywania - nie powinien ominąć tak słodkiej podróży!

Zapraszam Was serdecznie do odwiedzania Restauracji Cucina oraz korzystania z festiwalu Restaurant Week, który trwa do przyszłej soboty włącznie (31.10).
#RestaurantWeek













3/07/2015

Kuchnia japońska - jedzenie, a refleksja nad kosmosem

Moja Przyjaciółka - będąca od lat fanką sushi - w końcu namówiła chłopaka na kolację w japońskim stylu. 
- Kurczę, to jest dziwne... Nie jest tak, że jakoś szalenie mi to smakuje. Ale mam straszną ochotę na kolejny kawałek! - ocenił C. po pierwszym kęsie. 
Wydaje mi się, że większość osób, które decydują się (odważają?) spróbować sushi reaguje w ten sposób. A potem nie ma już odwrotu - rodzi się małe sushi-uzależnienie. Są takie dni, że od rana chodzi za mną ten japoński przysmak i męczy mnie okrutnie wielka potrzeba pochłonięcia ślicznych, kolorowych rolek! Tak jest. I koniec. 

Do dziś pamiętam, kiedy pierwsze restauracje japońskie otwierały się w Warszawie - tacie zdarzało się wówczas budzić nas po powrocie ze stolicy w środku nocy i wołać do kuchni na mają sushi-wyżerkę. Aż nie mogliśmy się doczekać, kiedy znów wyjedzie i będzie miał okazję przywieźć coś pysznego... Od tego czasu mnóstwo się zmieniło, surowa ryba już mało kogo brzydzi (co było standardem jeszcze kilka lat temu!), a restauracje sushi pojawiają się w każdym małym mieście, ba - sushi można dostać nawet w marketach. Japońskie smaki zdecydowanie znalazły fanów w Polsce, ale czy wielu z nas zastanawia się tez nad kwestiami głębszymi, niż tylko smak? W Japonii jedzenie to nie tylko to, co czujemy na języku i to, co pozawala nam pozbyć się głodu. To głęboka filozofia, która ostatnio wzbudziła moje szczególne zainteresowanie. 

Zwróćcie uwagę na to, jak ludzie mówią o jedzeniu. Jak gotują, jak jedzą. Czy jest to dla nich niemal duchowe przeżycie, czy zaspokojenie podstawowej potrzeby fizjologicznej. Świadomość kulinarna polaków bardzo wzrasta w ostatnich latach, na co patrzę z zachwytem i szczęście. Jednak - ta świadomość u japończyków powstała znacznie wcześniej. Być może ich specyficzne i cudowne jednocześnie podejście do pokarmu - celebrowanie go, kontemplowanie i przywiązywanie wagi do estetyki podawanych potraw - wynika z położenia geograficznego, odcięcia, otoczenia morzem. 
Z pewnością jednak, podstawowymi cechami japońskiej kuchni jest skromność i prostota - wabi i sabi, a także wyidoczna w każdym daniu - harmonia. Harmonia wiąże się zarówno ze smakiem, jak i ze sposobem prezentacji. 

Jedzenie w Japonii ma sprawiać radość wszystkim zmysłom. Powinno zatem cudownie wyglądać, pachnieć, smakować, a także pieścić podniebienie różnorodnością tekstur. Japończycy wiążą kuchnie z niezwykle głębokimi refleksjami, starając się znaleźć związek między produktem, a przyrodą, ludźmi i... kosmosem.

Niemałe znaczenie ma w tej kuchni także sezonowość produktów. Choć w Polsce przykąłda się do tego coraz większą wagę - nadal nie dorastamy japończykom do pięt. Sezonowość nie jest tak tradycją wyłącznie ze względu na świeżość produktów, ale to także ma związek z filozofią. Stanowi to znaczący symbol upływającego czasu i refleksji nad tym. Symbolizm potraw wyrażać może zarówno żal, jak i radość lub tęsknotę związaną z upływającym czasem.
Komponowanie dań i jego zgodność z naturą symbolizują w kuchni japońskiej rośliny, w tym liście i kwiaty, które bardzo często można znaleźć na stole. 
Jedzenie ma tutaj znacząco inną wartość niż zaspokajanie głodu, jest przeżyciem - niebanalnym i głębokim. Stanowi pretekst do wielu refleksji nad sobą, światem i czasem. Czy pomyślelibyście, ile doznań może dawać jedzenie? Spotkaliście się z kiedyś z rozległą refleksją przy schabowym? 

Kolejną kwestią na którą w Polsce stopniowo zaczynamy zwracać uwagę, a w Japonii była ona istotna od wielu setek lat jest cześć oddawana pokarmom. Jako, że człowiek nie spożywa wyłącznie w celu zaspokojenia głodu - to i pokarm musi być właściwie przygotowany. A właściwie, znaczy - z szacunkiem i dbałością o detal. Idealnym przykładem obrazującym istotę jakości i dbałości o produkt jest wołowina z Kobe. Chodzi o rasę wagyu, hodowaną w bardzo specyficznych warunkach.  Istotą tworzenia takich warunków krowom jest to, jakie ostatecznie dają mięso.  Krowy karmi się wyłącznie ekologiczną i certyfikowaną żywnością ze zbóż, ziemniaków i ryżu. Ponadto poi się je piwem - które wpływa na swobodne rozprowadzanie się tłuszczu w tkance mięśniowej (wiedzieliście?) i puszcza muzykę klasyczną (to nie żart), by jak najbardziej zrelaksować zwierzęta. Najciekawszym elementem hodowli jest jednak masaż sake (alkohol ryżowy) - podobno hodowcy plują wódką na krowy (jakkolwiek to brzmi), a następnie wmasowują w nie alkohol rękawicami z trawy. Robi wrażenie! Nie bez znaczenia jest także charakterystyczny sposób uboju - dopuszcza się do niego jedynie krowy będące w stanie dziewiczym i robi się to przykładając należytą staranność do zachowania krowiego spokoju. Adrenalina wydzielana do zwierzęcego organizmu podczas uboju klasycznego negatywnie wpływa na jakość mięsa. Mięso wagyu staję się wówczas niesamowicie marmurkowe - cała struktura mięsa poprzeplatana jest drobnymi, gęstymi niteczkami tłuszczu, co ekstremalnie wpływa na jej kruchość i miękkość, czyniąc tym samym wołowinę z Kobe najdroższą i najsmaczniejszą na świecie.





O kuchni japońskiej napisano już mnóstwo, a i ja mogłabym pisać wiele. Jednak przede wszystkim chodzi mi o kontrast między tamtejszą, a Polską kuchnią - element związany z celebrowaniem jedzenia, świętowaniem pokarmu, podchodzenie z szacunkiem do pożywienia, a także do tych, którzy je dla nas przygotowali. Warto zmieniać punkt widzenia i nie traktować niedzielnego obiadu jak formy zaspokajania potrzeby fizjologicznej, a jako okazję do głębszej refleksji w gronie najbliższym. Nie chcę brzmieć patetycznie, ale może jutro zamiast brać obiad do pokoi, albo zjadać go w ciszy w kilka minut przy stole - potraktujcie go jako okazję do spędzenia przyjemnie czasu, wymiany poglądów i myśli. Nie sugeruję tutaj refleksji nad związkiem schabowego w panierce z kosmosem, ale ostatecznie i do tego można dojść. Jak widać - wszędzie... - kultura jedzenia znacznie rośnie i zmienia się, ale czy to nie przykre, że gdzieś na świecie ludzie mają takie podejście do jedzenia już od setek lat?  

2/01/2015

LODY z orzechami włoskimi i ciepłą polewą z masłem orzechowym, czekoladą i miodem

Radzić sobie z przeciwnościami lody można w sposób przeróżny. I nie ma w tym nic śmiesznego, ani przesady nie ma żadnej - JEDZMY LODY - bo czy w większości zagranicznych filmów wieczór walki z losem nie jest albo inaczej - obejmując rzeczony karton? Żeby nie było, że tylko na właśnie wieczorem spędzonym w objęciach półlitrowego kartonu lodów, każdego z Waszych nastrojów. Słowo harcerza. A jeśli do tego, tak jak walkę i smutki, takie lody, domowe lody to idealne towarzystwo dla natychmiast się rozpłyniecie. Tak, jak te lody, jeśli będziecie ja, polejecie go podgrzanym sosem z masła orzechowego, miodu i czekolady - rozkoszować się nimi zbyt długo... :)
Niepokoi mnie rosnąca chęć, z jaką zabieram się ostatnio za robieniedeserów. Ma być słodko!
LODY Z ORZECHAMI WŁOSKIMI
- 500 ml śmietany 30%,
- 3 duże żółtka,
- 3/4 szklanki cukru,
- garść obranych i zmiażdżonych orzechów włoskich.

*Śmietanę i 1/4 szklanki cukru zagotowujemy mieszając od czasu do czasu - tak długo, aż cukier całkowicie się rozpuści,
* żółtka ubijamy z resztą cukru na bardzo puszystą masę,
* odstawić z ognia i po ostudzeniu na ok. 2,5/3 godziny wstawić do lodówki - od czasu do czasu zamieszać,
* śmietanę zdejmujemy z ognia i bardzo (bardzo!) powoli dolewamy do żółtek cały czas dokładnie mieszając,
* po tym czasie do masy dodać orzechy włoskie i zamrozić co jakiś czas mieszając - między innymi po to, żeby orzechy nie opadły na dno naczynia.

GORĄCY SOS Z MASŁA ORZECHOWEGO, MIODU I CZEKOLADY
- 250 g orzechów ziemnych (nie solonych),
- pół tabliczki gorzkiej czekolady,
- 4 łyżki miodu wielokwiatowego, - 1 łyżka masła,

* Orzechy ziemne prażymy na patelni, a następnie w blenderze ścieramy na gładką masę - trwa do kilkanaście minut należy robić przerwy, żeby silnik blendera się nie przepalił (tak jak to miało miejsce w moim przypadku, kiedy po raz pierwszy robiła masło orzechowe... :) ) - warto się upewnić, czy masa jest naprawdę gładka - powinno nie być w niej żadnych grudek - jeśli nadal są - należy przedłużyć ten proces,
- ok. 100 śmietany 30% (może okazać się niepotrzebna).
* w małym rondelku rozpuszczamy miód, dodajemy czekoladę i masło orzechowe. Jeśli polewa jest zbyt gęsta, dodajemy odrobinę śmietany - zagotowujemy i polewamy lody.
* czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej z łyżką masła,

1/06/2015

Makaron soba z łososiem w paście pad thai

Robiąc to danie najlepiej, jak zawsze, zacząć od samych podstaw. Już pomijając robienie makaronu - warto spróbować samemu zrobić pastę pad thai. Nie jest wcale trudna, a dzięki samodzielnemu wykonaniu można ją wzbogacić o ulubione smaki, próbować różnych wariantów konsystencji i proporcji. 

Składniki:

- 250 g filetu z łososia,
- 400 g makaronu gryczanego SOBA,
- kawałek imbiru wielkości kciuka,
- 2 ząbki czosnku.
- 1 szalotka,
- olej sezamowy,
- chilli,
- sezam,
- suszone wakame (nie są konieczne),
- 4/5 łyżek sosu rybnego,
- 3 łyżki soku z limonki,
- 2 łyżki pasty tamaryndowej (jeśli mamy),
- 3 łyżki cukru,
- 1/2 łyżki suszonych płatków chilli,
- 2 łyżki oleju arachidowego,

*składniki zapisane kursywą wchodzą w skład typowej pasty do pad thai, czasem można znaleźć gotową w sklepie - można wtedy jej użyć pomijając te składniki.





* Składniki pasty dokładnie łączymy i mieszamy tak długo, aż rozpuści się cukier,
* makaron soba gotujemy al dente,
* imbir obieramy łyżeczką (wówczas najmniej wyrzucamy do kosza), czosnek obieramy - imbir, czosnek, szalotkę i chilli drobno siekamy,
* w tym czasie prażymy sezam na patelni, na złoty kolor - sezam praży się bardzo szybko, trzeba uważać, żeby się nie spalił, bo wtedy staje się gorzki,
* filet z łososia pozbawiamy skóry i ości, jeśli je ma - kroimy w kostkę wielkości ok 2x2 cm,
* na patelni na małym ogniu podsmażamy na odrobinie oleju zwykłego z olejem sezamowym - szalotkę, imbir i chilli, po ok. 3 minutach dodajemy czosnek - cały czas dokładnie mieszamy i pilnujemy, żeby składniki się nie przypalały,
* suszone wakame moczymy w zimnej wodzie,
* na patelnie wkładamy łososia i delikatnie smażymy go pod przykryciem, a po kilku minutach dodajemy pastę i dokładnie mieszamy,
* łosoś powinien być miękki - ścięty, ale nie suchy - może być w środku odrobinę surowy, jeśli lubicie,
* na patelnie wkładamy makaron i glony wakame, mieszamy z łososiem i sosem ( ostrożnie, żeby łosoś pozostawał w formie kostek),
* podajemy z prażonym sezamem i kawałkiem limonki. 

12/10/2014

pieczeń z udźca baraniego z warzywami i tzatziki


Grudzień to szalenie pracowity miesiąc! Ten, w którym wszystko chce się dopiąć na "ostatni guzik", zrealizować resztki planów, mieć całość zadań pod kontrolą i ostatecznie - wejść w nowy rok z czystym sumieniem i lekkością. Ale, ale... pomiędzy pracą, szorowaniem obłoconych butów, rozpalaniem w kominku i wycieraniem zamrożonych szyb w samochodzie - warto znaleźć chwilę spokoju, odpocząć od świątecznego szału i oddać się małej rozpuście w ukochanym gronie. Dla mnie taką ucieczką zawsze jest kuchnia. Zima, grudzień, budzą we mnie co roku ochotę na spędzanie w niej długich, pachnących godzin. Dlatego w tej porze roku często biorę się za pieczenie, na które latem nie mam nastroju. Mój ulubiony moment to ten, kiedy zapach unosi się już w całym domu i - wcale nie proszeni o to domownicy - sami z siebie zaczynają zaglądać do kuchni. Sama zawsze robiłam to jako mała dziewczynka, kiedy w kuchni głównie walczył Tata. Zaglądanie przez ramię, kukanie do piekarnika... 
Chcecie dowiedzieć się jak bez użycia słów zaprosić całą rodzinę do stołu? 

Pieczeń z udźca baraniego z warzywami i tzatziki






Składniki:

- ok. 2 kg udźca baraniego,
- główka czosnku,
- świeże gałązki rozmarynu,
- 100 g sera grana padano,
- olej,
- pół szklanki czerwonego wina,
- pieprz, sól,
- 3 marchewki,
- 2 cebule szalotki,
- 4 duże pomidory - najlepiej z gałązką,

Tzatziki:

- 250 ml jogurtu greckiego (gęstego),
- 2 zielone ogórki,
- 3 ząbki czosnku,
- świeża lub suszona mięta (według uznania),
- 2 łyżki soku z cytryny,
- 3 łyżki oliwy z oliwek, 
- sól morska i świeżo mielony pieprz.


* Czosnek obieramy i kroimy w słupki, rozmaryn obrywamy z gałązki,
* udziec nakłuwamy co ok. 5 cm na głębokość ok. 2 cm i w każde nakłucie wkładamy słupek czosnku i kilka listków rozmarynu, a następnie cały udziec bardzo dokładnie solimy i pieprzymy,
* piekarnik nagrzewamy do 170 st.,
* na patelni mocno rozgrzewamy olej, na którym następnie obsmażamy mięso dokładnie z każdej strony - tak, żeby było widocznie zarumienione i chrupiące,
* przekładamy do naczynia żaroodpornego i pieczemy pod przykryciem z winem - długość pieczenia zależy ściśle od wagi udźca - przyjmuje się ok. 15-20 minut pieczenia na każde 0,5 kg mięsa + 10 dodatkowych minut,
* pół godziny przed końcem pieczenia do naczynia wkładamy warzywa - obgotowaną marchewkę, pomidory, nieobrane ząbki czosnku, nieobraną, ale pokrojoną na ćwiartki cebulę, pozostałe gałązki rozmarynu,
* 10 minut przed końcem pieczenia udziec posypujemy tartym serem grana padano i pieczemy już bez przykrycia - tak, żeby ser się roztopił i zrobił przepyszną skorupkę,
* na dużych oczkach trzemy zielone ogórki i porządnie solimy,
* do miski przekładamy jogurt grecki, wyciśnięty przez praskę czosnek, sok z cytryny, oliwę z oliwek, posiekaną lub suszoną miętę, sól i świeżo mielony pieprz,
* po ok. 15 minutach ogórki ostrożnie obmywamy pod zimną wodą i dokładnie wyciskamy, a następnie dodajemy do jogurtowego sosu. 

Udziec barani świetnie smakuje z prostym dodatkiem, czyli pieczonymi ziemniakami. Warto dodać marynowaną w occie czerwoną cebulę, albo konfiturę z cebuli. 

11/19/2014

kotleciki jagnięce marynowane w kolendrze z melisą, jalapeno, guacamole i sosem curry w tortilli

Tym razem kotleciki jagnięce w zupełnie innym wydaniu. Było klasycznie i minimalistycznie, tym razem proponuję odwrotnie - nowocześnie i z małą przesadą. Sposób przygotowania mięsa jest takie sam jak tutaj: http://foodists.blogspot.com/2014/11/kotleciki-jagniece-z-rozmarynowymi.html, różni się natomiast marynatą i sposobem podania. 






Składniki na 4 osoby: 

marynata:
- 12 kotletów jagnięcych,
- 2 łyżki ziaren kolendry,
- 2 łyżki suszonej albo posiekanej świeżej kolendry,
- 5 ząbków czosnku,
- 1 łyżka chilli,
- 1 łyżeczka cynamonu,
- 1 łyżeczka kuminu,
- 2 łyżki przyprawy garam masala (jeśli mamy, jeśli nie - używamy więcej kuminu i cynamonu),
- olej,

sos curry
- 1 jogurt grecki,
- 2 łyżki curry,
- sok z połowy cytryny,
- pieprz, sól

+
- 4 tortille pszenne,
- 1 czerwona cebula,
- 2 papryczki jalapeno (najlepiej surowe, ale mogą być też marynowane),
- listki świeżej melisy albo mięty,
- ok. 200 g guacamole (pasta z awokado - ja robiłam sama, można kupić w sklepie),

* Mięso marynujemy przez minimum 5 godzin w marynacie - ziarna kolendry, posiekane liście kolendry, 3 posiekane ząbki czosnku, chilli, cynamon, kumin i garam masala (jeśli mamy), pieprz, sól, 
* obsmażamy dokładnie na rozgrzanym oleju i wkładamy do nagrzanego do  160 st., piekarnika na 7-15 minut w zależności od preferowanego stopnia wysmażenia,
* tortillę podgrzewamy na patelni bez oleju,
* w miseczce mieszamy - jogurt grecki, sok z cytryny, curry, pieprz i sól,
* upieczone kotleciki podajemy z tortillą, guacamole, sosem curry, świeżą miętą lub melisą oraz plasterkami papryczki jalapeno i czerwonej cebuli,
* jemy tak, jak mamy ochotę i jak nam się tylko podoba - możemy się cali pobrudzić (wskazane!).

11/16/2014

kotleciki jagnięce z rozmarynowymi talarkami z ziemniaków i frytowanymi pieczarkami

Jagnięcina to wyjątkowe mięso - ma charakterystyczny, szczególny i nieporównywalny do niczego smak. Baranina to mięso o jeszcze bardziej specyficznym zapachu i smaku, dlatego nietrudno znaleźć ludzi, którzy jej nie lubią, albo - co gorsza - jedzą, starając się uniknąć jej smaku, czyli np. mocząc wcześniej w mleku. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że komuś ten smak nie odpowiada. Ja natomiast, będąc ogromną miłośniczką tego mięsa zastanawiam się - po co w takim razie pozbawiać je smaku? Jeśli ktoś nie lubi -  możne jeść wołowinę, wieprzowinę, drób, dziczyznę. Buntuję się, wyrzucam mleko i staram się przygotowywać to mięso w taki sposób, żeby na przekór tym wszystkim jeszcze bardziej podkreślić jego charakterystyczny aromat. Wszystko dlatego, że mi on właśnie szalenie odpowiada i jak pisałam na początku - czyni jagnięcinę czy baraninę jeszcze bardziej wyjątkową. Smak tego mięsa zawsze pozwala mi się przenieść w jakieś ciepłe, piękne, wakacyjne miejsce, dlatego poza smakiem i zapachem, posiada ono również walory wpływające na poprawę nastroju!Jeszcze jakiś czas temu trudno było znaleźć jagnięcinę i baraninę w markecie, teraz bez problemu prawie zawsze możecie kupić ją w Lidlu, a czasem też w innych marketach. Kotleciki jagnięce z Lidla, choć nazywają się "kotleciki jagnięce z kością", nie są klasycznym (kojarzonym z tą nazwą) combrem z kością, tylko (przekładając to na nazwy związane z wołowiną) - t-bone. Czyli składają się z kawałka polędwiczki, kości w kształcie litery T i kawałka mięsa, który według nazewnictwa związanego z wołowiną jest rostbefem.






Składniki na 4 porcje:

- 12 kotletów jagnięcych
- 5 łyżek suszonego, albo świeżego, posiekanego rozmarynu,
- 3 łyżki musztardy sarepskiej albo dijon,
- 6 ząbków czosnku,
- 1 cytryna,
- pieprz, sól,
- olej,
- 8 małych ziemniaków,
- 16 pieczarek,
- pietruszka.






* 3 łyżki rozmarynu, musztardę, 3 wyciśnięte ząbki czosnki, skórę i sok z połowy cytryny, pieprz sól i ok. 50 ml oleju mieszamy w miseczce - tą marynatą zalewamy mięso i odstawiamy do lodówki na minimum 5 godzin (może zostać na całą noc),
* mięso wyjmujemy z lodówki i zostawiamy w temperaturze pokojowej,
* piekarnik nagrzewamy do 160 st.,
* ziemniaki gotujemy w osolonej wodzie tak, żeby nie były jeszcze do końca miękkie - następnie kroimy je w 0,5 cm talarki,
* na patelnie wlewamy olej i mocno go rozgrzewamy - smażymy kotlety z obydwu stron na chwili, aż z zewnątrz zrobią się delikatnie brązowe,
* przekładamy mięso do naczynia żaroodpornego i pieczemy przez ok. 10 minut w zależności od tego, jaki stopień wysmażenia mięsa lubimy (krwiste - ok. 7 minut, średnie - ok. 10, wysmażone - ok. 15) - jeśli chodzi o jagnięcinę zdecydowanie polecam podawanie jej średnio-wysmażonej (jak na zdjęciu) - czyli różowej i soczystej, ale nie surowej w środku,
* w tym czasie talarki z ziemniaków i 3 ząbki czosnku podsmażamy na oleju, doprawiamy pozostałym rozmarynem, pieprzem, solą - na złoty kolor, odkładamy następnie na papier kuchenny (aby ociekł tłuszcz) i przekładamy do miski,
* w małym rondelku rozgrzewamy olej (tyle, żeby zakrył pieczarki) i smażymy w nim umyte, ale nie obrane pieczarki kilka chwil - mają być ładnie zarumienione,
* pieczarki posypujemy drobno posiekaną pietruszką, solą i kilkoma kroplami soku z cytryny,
* upieczone mięso można jeszcze dodatkowo posolić, a na każdy talerz położyć ćwiartkę cytryny - jej smak bardzo współgra ze smakiem jagnięciny delikatnie go podkręcając.





11/11/2014

spaghetti aglio, olio e peperoncino, czyli klasycznie i ostro


Szalenie często wracam do tego przepisu. Nie tylko ze względu na czas przygotowania (mniej więcej taki, jak czas ugotowania makaronu al dente), ale także dlatego, że chyba jednak jestem w kuchni fanką prostoty. Przekombinowane dania to zdecydowanie nie moja bajka, dobrze czuję się w sprawdzonych, klasykach, dodając do nich odrobinę własnej twórczości. ;)






Składniki na 4 porcje:


- 500 g makaronu spaghetti (ja używałam pomidorowego - smakowe spaghetti idealnie sprawdzają się do tego dania),
- 1 duża papryczka chilli/peperoncino (albo więcej, jeśli ktoś lubi... na ostro ;) ),
- pół główki czosnku,
- pęczek natki pietruszki,
- dobra oliwa z oliwek,
- pieprz, sól.






* Czosnek obieramy i kroimy w dość cienkie plasterki, papryczkę kroimy na pół, pozbywamy się nasion i siekamy drobno,
* na dużą patelnię wylewamy oliwę z oliwek, dodajemy czosnek i papryczkę - smażymy na bardzo, bardzo małym ogniu - w ten sposób składniki się nie spalą, a uwolnią wiele cudownych aromatów,
* makaron gotujemy al dente w wodzie z solą, odcedzamy, łączymy z oliwą na patelni,
* dodajemy pieprz, sól i drobno posiekane listki pietruszki - całość dokładnie mieszamy i podajemy.










11/04/2014

sałata z winogronami, gruszką i dojrzewającym kozim serem


Dostałam ostatnio od mojej ukochanej niby-cioci cały kosz Jej ogrodowych winogron. Ogrodowe winogrona są zupełnie nieporównywalne do tych, ze sklepu. Mogę śmiało powiedzieć, że te domowe to jedne z moich ulubionych owoców. Cudownie miękki i słodki miąższ, a skórka gruba, kwaśna, odrobinę gorzka "na końcu". Coś cudownego! Można traktować je na wszelkie sposoby - osobiście jestem fanką delikatnego wysysania słodkiego środka, a następnie rozgryzania kwaśnej skórki. 
Postanowiłam zrobić z nich sałatę, ale są tak pyszne, że ograniczyłam się do kilku składników. I tak właśnie powstała bardzo szybka, pyszna sałata w stylu "pochwały prostoty". 









Składniki na 4 porcje:

- 1 pełna gałązka ogrodowych winogron (no, ewentualnie tych z marketu, tylko mi o tym nie mówcie ;) ),
- 2 gruszki,
- garstka pestek słonecznika, 
- 3 garści mieszanki sałat,
- ok. 200 g twardego koziego sera (ja użyłam dwóch - dojrzewającego zwykłego i dojrzewającego w pieprzu),
- 2 łyżki kremowego octu balsamicznego,
- 2 łyżki miody,
- 4 łyżki oliwy z oliwek,
- sól, pieprz.






* Sałatę i winogrona myjemy, wkładamy do dużej miski,
* gruszkę myjemy, gromy na 8 części, dodajemy do miski,
* pestki słonecznika prażymy kilka minut na suchej patelni
* miód mieszamy z oliwą, pieprzem i solą - polewamy dressingiem składniki znajdujące się w misce,
* twardy ser kroimy na ok. 16 małych kawałków,
* sałatę mieszamy, rozkładamy na talerze - na każdy z talerzy kładziemy po 4 kawałki gruszki i 4 kawałki sera,
* całość polewamy octem balsamicznym, najlepiej kremowym.